"(....) walcząc na fałszywym froncie, nigdy
nie rozwiąże się prawdziwych problemów" - m.in. piszą autorki tekstu pt.
"Polska na kozetce" ("Charaktery" styczeń 2015, zachęcam do lektury). I głupotą byłoby się nie zgodzić (przymykając oko, choć na chwilę - na metaforę "frontu"), choć prawda, jak podpowiadają chociażby sofiści może być pojęciem umownym.
Wypominają Polakom
m.in.: homofobię, antysemityzm, "antycyganizm", sprzeciw wobec
emigrantów - słowem uprzedzenia, którym odmawiają racjonalnych przesłanek, tłumacząc je lękiem (nie bez racji) przed zmianami i "przed
różnorodnością poglądów".
Mówią też o
"(...) nacjonalistach niszczących stolicę w czasie Święta
Niepodległości". Chcą ich badać. Słusznie, byleby nie w "psychuszkach".
Ale... Nawet pobieżne obserwacje
doniesień medialnych dowodzą, że "nacjonalistom", ktoś "pomaga" (np. TVP Info - zarejestrowało policjantów w "cywilu", z
kibicowskimi szalikami, rzecznik policji nie potrafił jednak tego jakoś wytłumaczyć). Więc narracja, że jedna grupa "niszczy" jest
przynajmniej dyskusyjna. Zaś doświadczenia własne i zasymilowane podpowiadają, że z pewnymi
grupami ludzi, o wzorcach życia różnego od naszych - sąsiedztwo jest przynajmniej uciążliwe.
Ktoś z moich
przyjaciół powiedział, że gdyby autorki były psychologami, to może "dostrzegałyby", ale jako "psycholożki", mają wizję świata ograniczoną do
metafor: "walki na froncie" (skąd my ją znamy?), postępu, czy sukcesu
zjawiska multi-kulti (wbrew temu, że np. Merkel (w chwili
szczerości?) mówiła o klęsce projektu). Autorki konkludując swoje uwagi, zastrzegły, że to tylko
"społeczne metafory - a nie stricte naukowe diagnozy empiryczne", które "mają jednak większą moc wyrazu niż suche dane". Czyżby większą "moc wyrazu" ma zakapturzony "nacjonalista", niż próba wyjścia ponad mainstreamowe mantry?
Inna psycholożka dr Michelle Birtlel w tekście - "Sen o lepszym świecie", mówi o Wielkiej Brytanii, która
"staje się coraz bardziej różnorodna" (pod względem etnicznym) i podaje
"rewelacyjne" badania (warte jak sądzę znaczącego grantu), że już "20
proc. brytyjskiego społeczeństwa stanowi ludność niebiała". Staje się SAMA jak sądzę - różnorodna bez udziału osób pierwszych, drugich, a nawet trzecich. Jak SAMA, to pewnie jest to oznaka nieuniknionego walca "postępu". Mojej koleżance wystarczyło do podobnej konkluzji pięć minut po wylądowaniu w Londynie (ostatnio była tam 15 lat temu) - krzyknęła - "jak tu teraz dużo niebiałych!".
Żeby była jasność - mam wielu "niebiałych" przyjaciół (czy powinienem się już bać - w naszym świecie "różnorodnych poglądów" powiedzieć "kolorowych?) Niektórzy z nich też uważają, że z przesiedlania tysiącami obcych kulturowo ludzi w nowe środowisko, którzy też nie bardzo planują się dostosować - jest pomyłką.
Pani psycholożka, zapomniała powiedzieć, że tysiące emigrantów (także z Polski), spycha tysiące Brytyjczyków ku granicy nędzy - rdzenni mieszkańcy bowiem nie są w stanie negocjować stawek zapewniających przeciętne życie, a emigrant (zwłaszcza z Europy Wschodniej) wyrazi bowiem zgodę na każdą. (Tak nota bene - zastanawiam się też, czy emigranci nie powinni płacić większych podatków np. za korzystanie z infrastruktury zbudowanej przez kilka pokoleń "miejscowych"?)
A może niektóre z prawdziwych problemów nie leżą tam, gdzie wskazują je panie "psycholożki"?
Czy powinienem być już poddany "terapii poznawczo-behawioralnej", w celu przerwania "samonakręcającej się spirali - negatywnych myśli, uczuć, wrażeń" o jakiej wspominają? A może prostsza i skuteczniejsza będzie aplikacja somy?
ks