wtorek, 11 kwietnia 2017

"Uczę się nowych słówek" z "Lekcji języka londyńskiego"




            – Kurwa! Znowu jestem spóźniony!
A miało być takie pięknie, praca na luzie, wolność, dobre pieniądze… Boże, jaki jestem naiwny, jaki ja jestem naiwny…
Była dopiero ósma rano, a ja już byłem spóźniony przez ten pieprzony incydent. Klienci będą niezadowoleni, a kierownictwo „mojej” firmy wkurwione. Więc wszystko jest jak zwykle i jak zawsze. Jest to jakiś pewnik, drogowskaz, w tej mgle i deszczu.

Znowu jesień. Znowu tutaj jesień. Minęło już tyle czasu, i wszystko jest takie nierealistyczne. (Nie na darmo w tym kraju urodził się Berkeley. Nie na darmo). A zarazem takie dosłowne, tandetne, jakie bywa tutaj życie, a wokół padają, jak liście, obce słowa. Wszystko takie dożylne. Wszystko takie docielesne. Niebo zaraz spuchnie od deszczu. I ja puchnę niebem.
Boże, ile razy już od strony Heathrow wjeżdżałem na M25. Miałem za sobą już dwie godziny ciężkiej pracy. A widzę z boku, tam niżej, w dole, są pola golfowe i pięknie ubrani panowie, zaczynają właśnie pierwszą rundę. Miałem też już za sobą, swoją lekcję angielskiego, po którą tutaj przyjechałem, jak zwykle taką samą.
– Good morning.
– Good morning.
– How are you?
– Fine!
– And you?
– Not bad.
No i koniec lekcji. Teraz już tylko dwanaście godzin szaleńczej jazdy po autostradach pordzewiałym vanem i biegania z ciężkim, ogromniastym kartonem w dwóch rękach, w którym mam setki batoników. I każdego dnia biegnę od maszyny do maszyny i wrzucam te setki na spiralne półeczki. Ale wciąż jest za mało. Codziennie je wrzucam godzinami i jest ich wciąż mało. Pożerają je usta angielskich robotników, grubych, spoconych, w krótkich spodenkach, niezależnie od pory roku. Nauczyłem się od nich „Fucking day”. Pożerają je usta tłustych, zabieganych urzędniczek, dla których nie ma już nadziei, będą już tylko sobą i swoją czterdziestokilogramową nadwagą. Nauczyłem się od nich „Fucking boss… Ass hole…Mother fucker”…wypowiadanych między jednym, a drugim śpiesznym gryzem.

A teraz stoję na tej, kurwa, na… tym wjeździe na autostradę i nie wiem, co robić. Wokół widzę krzyczące, wykrzywione twarze kierowców w uniformach, garniturach, niektórych w T-shirtach i jeansach i uczę się nowych, fajnych słówek.
Dotyczą tym razem mnie. Great! Nauka przez współuczestnictwo. Teraz chcą zepchnąć mojego vana na bok, chcieliby też nim odjechać, ale schowałem klucze. A dlaczego to robią? No bo… niestety zablokowałem jedyne czynne pasmo. I chcą mnie za to ściąć wrzaskiem jak tępym toporem, niczym niedobra Czerwona Królowa Alicję. My, ludzie z krajów Europy Wschodniej, bardzo jesteśmy uczuleni na czerwień. I mnóstwo tej czerwieni, ze zdumieniem dostrzegany na Wyspach. Całe mnóstwo udającej inne kolory.
– Off with his fucking head! – krzyczy na mnie królowa ze środka najnowszej wersji porszaka.
– Off with his fucking head! – powtarza za nią tłum.
– Off with his polish head! – skandują.
Rozumiem ich. Ale ja ich prawie nie widzę, prawie ich nie słyszę, dostrzegam tylko tę parę (nie wiem zresztą, czy to para). Jedno leży na drodze przed moją maską, a drugie krąży wokół.
Nie wiem, czy są parą, bo mnie, kurwa, nie nauczyli. Tyle głupich rzeczy i nieprzydatnych, nie tylko tutaj zresztą, rzeczy – w szkole mnie uczyli. Spędziłem w niej chyba prawie dwadzieścia lat, ale mnie, kurwa, nie nauczyli jak… rozpoznawać… płeć kruków.

Jeden z nich leżał na drodze, próbował się podnieść, ale nie dawał rady, żył jeszcze. A drugi dreptał wokół niego, latał, próbował ściągnąć na pobocze za skrzydło rannego, ale też nie dawał rady. Ja też nie dawałem, bo kiedy próbowałem wziąć potrąconego kruka na pobocze, natychmiast wściekle mnie atakował ten drugi. Więc stałem tylko nad nimi i uczyłem się nowych słówek.
Ranny kruk uspokajał się powoli. Wyczułem, że umiera. Po prostu umiera na tej pierdolonej drodze, kurwa. A drugi jakby oszalał, krążył bardzo blisko, dotykał umierającego dziobem. Ten pierwszy w końcu znieruchomiał, nie był już krukiem pełnym mroku, długowieczności, tajemnicy i przestrzeni. Był tylko małą, zmiętą szmatką na drodze.
I wtedy znowu usłyszałem nowe słówka:
 – Get out of the fucking way!
            Ale i stare:  – Fuck off.
Trafiła się szansa na consolidation zatem.
Następnie kierowcy tirów siłą próbowali mnie wrzucić do vana. Ale nie tak łatwo przepchnąć kogoś, kto liznął trochę judo i zapasów. To nie tylko kwestia brutalnej siły, ale techniki, równowagi i smaku. Nie łatwo i… paru wielkich, grubych chłopaków przy tym się przewróciło, i słyszę znowu angielskie słówka. Niestety stare.

Żywy kruk stał z pochylonym łebkiem nad martwym. Od czasu do czasu, który już się skończył dla leżącego, pochylony kruk rozglądał się wokół bezradnie. Tak bezradnie, jak może być tylko bezradną istota, która doświadczyła rzeczy ostatecznej.
Wsiadłem do vana. Odpaliłem silnik. Dałem jedynkę. Zawarczał silnik swoim zdartym tandetnym głosem do rudej blachy, niczym miejscowy popik, ruszyłem powoli, dotknąłem prawie oponą żywego kruka, ale ten ani drgnął. Wysiadłem znowu, krzyczałem na niego, prosiłem grzecznie, ale nic to nie dawało, nie ruszył się nawet na centymetr, co dopiero mówić o calu. Łypnął na mnie tylko okiem, w którym w końcu (kurwa… dlaczego człowiek uważa, że jest taki inteligentny i bystry? Dlaczego?) dojrzałem prośbę.
Jeszcze raz zapytałem go po kruczemu (uczę się nowych słówek):
– Naprawdę? Tego chcesz? Jesteś pewien? Jesteś?
– Jestem.
– To był dla ciebie ktoś bliski?
– Tak.
– Rozumiem.
– Zrób to. Pospiesz się.
– Zrobię. Żegnaj.
– Żegnaj.

I już nie wiem, czy jechałem autostradą, czy może mi się śni, że nią jadę, bo wciąż tylko gdzieś jadę, a kiedy śpię i tak śnię, że jadę, bo tutaj tylko mam takie sny. A kiedy jadę, to i tak śnię. Wszystko inne spacyfikowałem. Za nikim nie tęsknię, bo zabiłem też tęsknotę. Lepiej jest nie tęsknić. Tylko oczy coraz szerzej otwieram w tym śnie, abym kiedy cię zobaczę, nie przegapił tej chwili. Ale kiedy cię zobaczę, to i tak cię nie skojarzę, bo zapomniała się we mnie twoja twarz. Może wtedy też i ja będę mógł odejść? Jestem przecież tak bardzo zmęczony. Tak bardzo. Mam też chyba gorączkę. I nie mam tak zwanej przyszłości, może mam tylko szmatkę czasu, jak ten kruk?
Wszedłem do auta ponownie. Zaryczał silnik. I naprawdę nie wiem, co było czym i czym i czy było „potem”. Wiem tylko, że uczę się nowych słówek. Może zacznę jeszcze raz, wszystko jeszcze raz, od nowa - od pustego fonemu.

niedziela, 4 stycznia 2015

Fałszywe i prawdziwe "fronty"?

"(....) walcząc na fałszywym froncie, nigdy nie rozwiąże się prawdziwych problemów" - m.in. piszą autorki tekstu pt. "Polska na kozetce" ("Charaktery" styczeń 2015, zachęcam do lektury). I głupotą byłoby się nie zgodzić (przymykając oko, choć na chwilę - na metaforę "frontu"), choć prawda, jak podpowiadają chociażby sofiści może być pojęciem umownym.

Wypominają Polakom m.in.: homofobię, antysemityzm, "antycyganizm", sprzeciw wobec emigrantów - słowem uprzedzenia, którym odmawiają racjonalnych przesłanek, tłumacząc je lękiem (nie bez racji) przed zmianami i "przed różnorodnością poglądów".
Mówią też o "(...) nacjonalistach niszczących stolicę w czasie Święta Niepodległości". Chcą ich badać. Słusznie, byleby nie w "psychuszkach".
Ale... Nawet pobieżne obserwacje doniesień medialnych dowodzą, że "nacjonalistom", ktoś "pomaga" (np. TVP Info - zarejestrowało policjantów w "cywilu", z kibicowskimi szalikami, rzecznik policji nie potrafił jednak tego jakoś wytłumaczyć). Więc narracja, że jedna grupa "niszczy" jest przynajmniej dyskusyjna. Zaś doświadczenia własne i zasymilowane podpowiadają, że z pewnymi grupami ludzi, o wzorcach życia różnego od naszych - sąsiedztwo jest przynajmniej uciążliwe.

Ktoś z moich przyjaciół powiedział, że gdyby autorki były psychologami, to może "dostrzegałyby", ale jako "psycholożki", mają wizję świata ograniczoną do metafor: "walki na froncie" (skąd my ją znamy?), postępu, czy sukcesu zjawiska multi-kulti (wbrew temu, że np. Merkel (w chwili szczerości?) mówiła o klęsce projektu). Autorki konkludując swoje uwagi, zastrzegły, że to tylko "społeczne metafory - a nie stricte naukowe diagnozy empiryczne", które "mają jednak większą moc wyrazu niż suche dane". Czyżby  większą "moc wyrazu" ma zakapturzony "nacjonalista", niż próba wyjścia ponad mainstreamowe mantry?

Inna psycholożka dr Michelle Birtlel w tekście - "Sen o lepszym świecie", mówi o Wielkiej Brytanii, która "staje się coraz bardziej różnorodna" (pod względem etnicznym) i podaje "rewelacyjne" badania (warte jak sądzę znaczącego grantu), że już "20 proc. brytyjskiego społeczeństwa stanowi ludność niebiała". Staje się SAMA jak sądzę - różnorodna bez udziału osób pierwszych, drugich, a nawet trzecich. Jak SAMA, to pewnie jest to oznaka nieuniknionego walca "postępu". Mojej koleżance wystarczyło do podobnej konkluzji pięć minut po  wylądowaniu w Londynie (ostatnio była tam 15 lat temu) - krzyknęła - "jak tu teraz dużo niebiałych!".
Żeby była jasność - mam wielu "niebiałych" przyjaciół (czy powinienem się już bać - w naszym świecie "różnorodnych poglądów" powiedzieć "kolorowych?) Niektórzy z nich też uważają, że z przesiedlania tysiącami obcych kulturowo ludzi w nowe środowisko, którzy też nie bardzo planują się dostosować - jest pomyłką.
Pani psycholożka, zapomniała powiedzieć, że tysiące emigrantów (także z Polski), spycha tysiące Brytyjczyków ku granicy nędzy - rdzenni mieszkańcy bowiem  nie są w stanie negocjować stawek zapewniających przeciętne życie, a emigrant (zwłaszcza z Europy Wschodniej) wyrazi bowiem zgodę na każdą. (Tak nota bene - zastanawiam się też, czy emigranci nie powinni płacić większych podatków np. za korzystanie z infrastruktury zbudowanej przez kilka pokoleń "miejscowych"?)

A może niektóre z prawdziwych problemów nie leżą tam, gdzie wskazują je panie "psycholożki"?
Czy powinienem być już poddany "terapii poznawczo-behawioralnej", w celu przerwania "samonakręcającej się spirali - negatywnych myśli, uczuć, wrażeń" o jakiej wspominają? A może prostsza i skuteczniejsza będzie aplikacja somy?


ks